16 lut 2009

Blondynka



Nie wiem jak się nazywała. Nie potrafię dobrać jej imienia, ani przypisać historii, którą mógłbym umieścić na blogu.

Była olśniewająco piękna. Jechaliśmy razem przez jakiś czas, mijaliśmy opustoszałe stacje. Co pewien czas drzwi otwierały się wpuszczając jedynie chłodne powietrze, przesiąknięte unikalnym, słodkim zapachem, który zawsze przypomina mi moją dziewiczą, magiczną podróż metrem z babcią.

Wagon był zupełnie pusty - Warszawa tego dnia wymarła i trudno było uwierzyć w to, że ktoś oprócz nas jest jeszcze w ogóle jest. Może nikogo nie było? Tak, to możliwe. Kiedy byłem dzieckiem wiele razy zastanawiałem się nad tym, co bym zrobił gdyby ludzkość zniknęłaby bezpowrotnie z ziemi i zostałbym zupełnie sam, jako ostatni przedstawiciel gatunku ludzkiego. Czasami w moich wyobrażeniach pojawiała się kobieta, która ocalała oprócz mnie. Czasami się spotykaliśmy, patrzyliśmy wtedy na siebie – nie znajdując w języku żadnych słów, które mogłyby cokolwiek „powiedzieć”. Tak czułem się właśnie wtedy, kiedy ona siedziała naprzeciw mnie.

Usiedliśmy nieopodal siebie - w odległości, która pozwalała nam być blisko. Było nadnaturalnie spokojnie, jakbym siedział na pomoście nad jeziorem, wpatrzony w czerwone niebo i chaotyczny taniec ptaków nad głową.

Metro pędziło przez tunel, szum sunącego po torach pociągu uspokajał. Byłem trochę nietrzeźwy, tego wieczoru sporo piłem, ona chyba też. Nie wiem skąd przyszła, ani gdzie jechała. Może wracała imprezy? Może ze spotkania z chłopakiem? Może nie była wstawiona, tylko tak mi się wydawało.

Zerkaliśmy nieśmiało w swoją stronę. Oprócz napięcia, które narastało między nami z każdą chwilą, z każdym przejechanym przez metro metrem, niewiele się liczyło. Wiedzieliśmy, że niezależnie od tego jak daleko będziemy jechać, ta podróż będzie musiała dobiec końca, a my będziemy zmuszeni rozejść się w swoje strony.

Napięcie rosło. Kolejne stacje mijały. Patrzyliśmy na siebie. Czas mijał. Drzwi otwierały się i zamykały. Stacje przewijały się za oknem. Były jak flesz, rozbłyskający w ciemności. Ciemność. Tunel. Światło. Ja. Ona. Gdyby światło zgasło pocałowałbym ją, a ona odwzajemniła by pocałunek. Światło nie zgasło.

Tak naprawdę zgasło coś we mnie, wtedy gdy zmuszony byłem wysiąść. Ona odjechała dalej w kierunku Młocin, ja zostałem w Centrum. To, że się rozstaliśmy nie miało wielkiego znaczenia – często zakochuję się w kobietach, których nigdy nie będzie mi dane więcej ujrzeć. Po pewnym czasie zapominam o tych przelotnych miłostkach, co zawsze daje mi przyczynek do stwierdzenia, że moje serce jest niewzruszone na wdzięki kobiet - nie kocham ich, a wręcz czasami nimi gardzę.

Zdałem sobie jednak sprawę, że tych setek kobiet z autobusów, wagonów metra, tramwajów, nigdy nie poznam, nigdy ich nie pocałuję, nigdy im niczego ważnego nie wyznam, choć w danej chwili bezgranicznie je kocham.

Wyszedłem z metra. Miasto było ciche i zimne. Odwróciłem się nagle i wbiegłem do metra, zbiegałem po ruchomych schodach. Chciałem ją dogonić.

Metro już nie kursowało.

Brak komentarzy: